Moimi poglądami zawsze się chętnie dzielę. Pewnie nikt nie chce słuchać, ale wszyscy muszą chociaż rzucić okiem, zanim uciekną w popłochu. Albo nie, nawet na takie reakcje nie zasługuję, po prostu przejdą obojętnie. Ale teraz znowu próbuję wzbudzić litość. Nie, ja po prostu lubię coś napisać, chcę coś napisać, a nie potrafię się zmusić do pisania pamiętnika, więc liczę na to, że przez następne 10 lat te strony pytaniowe nie zostaną usuniętę i będę w stanie za te 10 lat poczytać sobie, co mi w głowie siedziało (10 lat temu). Poza tym, nie mam nic wartościowego do podzielenia się - mogę się podzielić, proszę bardzo, ale nic nikomu to nie przyniesie. W jakiś sposób robię z tego inwestycję. Bo może kiedyś spojrzę, i może moje dzisiejsze głupoty podbiją mi za 10 lat samoocenę. Ale z drugiej strony, co jeśli się już nie zmienię? Zawsze będę już na tym poziomie, a może jeszcze się cofnę? Jak w ogólę zmusić się do pracy? Aha. Jeśli mogę się czymś podzielić z innymi, to to nie jest nic mojego. Mogę polecić książkę, film, serial. Jakąś ideę. Przepis nawet. Nie znam żadnych przepisów, ale jeśli znajdę jakiś dobry, to chętnie się podzielę. Muszę przestać narzekać. Dlaczego ludzie z tzw. "wyrokiem śmierci" mieliby być jacyś lepsi? I że oni mają prawo się załamywać, tracić sens, filozofować a potem obojętnieć, albo tracić wszelkie opory. Przecież czy komuś zostało pół roku życia, czy 50 lat, wszyscy tak samo umrzemy. Bo mi się wydaje, ze takiemu z 50 latami jest 100 razy gorzej. Bo jakakolwiek nadzieja, jaką może mieć, plany i zamiary, może tylko bardziej długofalowe, a wszystko i tak sczeźnie razem z nim. Taki człowiek jest tylko bardziej zniewolony, bo przez taką odległość wyroku śmierć wydaje się bardzo mało realna. I teraz, głupio się powoływać na teksty kultury, których nie znam jeszcze w całości, ale czy Waltera z Breaking Bad diagnoza nie wyzwoliła, albo Hipolit z "Idioty", z tymi swoimi wyjaśnieniami, to przecież czysta i jedyna prawda. On nie miał po co się uczyć greckiej gramatyki, a czy ktokolwiek ma po co? Przerażają mnie moje perspektywy. Że jeszcze trochę czytania, może znajdę pracę, a nigdy nie uwolnię się od rodziny. Wiem, że nie ma wolności w niczym, ale mogliby mi chociaż dać spokój... A największym zniewoleniem, poza samym faktem istnienia, jest czas. Nie wiem, po co się teraz tak rozpisuję, ale pytanie jest o to, czym się mogę podzielić... Chyba napiszę tu wszystko, co wiem o życiu. Nie wiem dużo, ale czy ktoś wie? To banał i truizm, ale nikt nie dostał instrukcji obsługi. Zostaje mi tylko czytać. I oglądać, tak, to jedno i to samo. Btw, właśnie, są gorsze i lepsze książki, są gorsze i lepsze filmy. I jakim zniewoleniem jest ciało! Wszystkie, ech, potrzeby fizjologiczne. Przecież, co robi człowiek przez większośc czasu? Obsługuje układ pokarmowy. Układ oddechowy oddechowy leci na autopilocie, a jeszcze sen i te sprawy, też trzeba zadbać. Ogólnie, człowiek jest cały czas sługą swojego ciała. Jak mechanik na statku, bo ogrodnik to nie, ciało musiałoby dawać coś w zamian. A ciało daje tylko tyle, że jak się je ładnie obsluży, to zlituje się i zostawi może kilka godzin na zajęcie się czymś innym. Czym jest najczęściej praca, szkoła, czyli kolejne zniewolenie, przez kulturę i cywilizację. Jakby tego wszystkiego było mało! I tak, wiem, teraz jęczę i tupię nogami jak male dziecko, ale co jeszcze jest do zrobienia wobec takich faktów? Dlatego, właśnie dlatego mam nadzieję, że nie ma już nic po śmierci. Jeszcze jednego więzienia. Ahaha, a chrześcijanie się jeszcze pocieszają zmartwychwstaniem ciał. I kpią sobie na kazaniach z "poszukujących". I moja mama potem kpi za księdzem, o, jakiś facet z fajką za kierownicą, pewnie jeszcze jeden "poszukujący". Ja wiem, że nie wymyślę nic nowego i że jedyne, co mogę zrobić, to szukać wyjaśnień i interpretacji wśród wszystkich ludzkich pomysłów! Dla mnie niewolą nie do zniesienia są struktury gramatyczne same w sobie. Wolę język angielski od polskiego, bo tam mogę mówić "ja" bez rodzaju nie tylko w czasie teraźniejszym. Chyba nie mogę tu robić akapitów, prawda? A szukam wyjścia od dawna, i udało mi się znaleźć dwie opcje, między którymi miotam się już parę lat. A miotanie się między nimi nie zaprowadzi mnie nigdzie - a nie umiem się całkowicie poddać jednej. Więc mam: przejąć kontrolę, całkowicie - na to brakuje mi siły woli, nie mam w ogóle siły woli, nawet żeby przestać jeść, a co dopiero żeby przestać... no. Nie, nie rozważam śmierci, bo wciąż jedyne, co mnie trzyma, to odkrywanie. Ale nie umiem się zmusić do pracy i nie umiem utrzymać stałej pasji, poza paroma wybuchami na miesiąc - gdzie wszystko jest zaraz tłumione, bo mama krzyczy, że jest późno i mam iść spać. A druga opcja, Tylerowe "Let go!", pingwinowe "Slide". Też mi się strasznie podoba, ale let go of what? Jeśli kontroli, to co, żażrę się na śmierć? Dobrze by było porzucić wszystkie rządze. Ale czy to znowu nie jest właśnie kontrola? A może to o to chodzi, że żeby się ich pozbyć - nie kotrolować, tylko po prostu, porzucić. Pozwolić odejść. Wydawało mi się do tej pory, że jak je puszczę, to się na mnie rzucą - a może odbiegną gdzieś? A może wrócą silniejsze i bardziej glodne. Jedyny sposób, jaki do tej pory udało mi się znaleźć na nieopanowane pragnienia, to jest właśnie znalezienie jeszcze bardziej nieopanowanego pragnienia czegoś innego. Więc, żeby przestać żreć, wystarczy się wciągnąć w czytanie czy oglądanie. Ale czasem przecież jem i oglądam jednocześnie, więc jak to niby działa? Nie mam żadnej kontroli, przecież nie potrafię nawet pięci kilo zrzucić... przez pięć lat. Szukam wyjścia, ale nie mam wyjścia. I to wszystko... to tylko moje zdanie, a ja potrafię mieć inne zdanie na dany temat po paru dniach - więc jaką wartość mają moje słowa? Czy to prawda, że każdy czlowiek chciałby mieć znaczenie? Podoba mi się pokora. To jedyna rzecz, jaka mi się podoba w katolicyzmie, pokora. Nadstawianie drugiego policzka. Aha, i moze jeszcze posłuszeństwo. Bo jeśli nie mam żadnego wyjścia z tego istnienia, i wiem, że moja władza i moje próby kierowania kończą się tak żałośnie, to może po prostu spytam kogoś innego o zdanie, i skupię się na pokornym wykonywaniu rozkazów? Od czego są rodzice, od czego są... pracodawcy? Nie mogę przestać myśleć o znalezieniu pracy. Mam jeszcze parę lat przed tym, jeśli pójdę na studia, a chyba lepiej pójśc, nie? Tylko niby jakie, i niby po co? Ja przecież, jeśli cokolwiek będę w życiu robić, to będę "poszukiwać" - tak, żeby moja mama mogła się nabijać z tego. Boże, czy jest coś gorszego od hipokryzji? Ja przyznaję, że nic nie wiem, i że chcę się dowiedzieć, bo w sumie, niby co innego mogę zrobić. A ona, taka wierząca, a gdzie miłość bliźniego? Tylko siedzi i gardzi wszystkimi. Ale nie, nie krytykuję tego, znaczy, niby krytykuję, ale to nie tak, że jej nie lubię za to... nie lubię tych cech w niej. Ale dobrze mieć rodziców, i mieć kogoś do poznania tak blisko, charakter dorosłego człowieka, a ja przecież podziwiam, mimo wszystko. Wiarę, takie tam. I ogólnie, człowieczeństwo, wszystkie wady i zalety... Śmiesznie, jak wiele mogę nienawidzić w sobie, a podziwiać w innych ludziach. I wgl mam wrażenie, że moje podejście do całej tej sprawy, całego życia, zmieniło się już parę razy w trakcie pisania tego, erm, tekstu. Z prymitywnego buntu do pokornej akceptacji, i do tego przez własne słowa. Ale nie, to niemożliwe, ja nie zmieniam poglądów, ja po prostu... mam je wszystkie. Tak bardzo mi się spodobało pojęcie dwójmyślenia z "Roku 1984" - bo to właśnie wszystko, co czuję o świecie. W większości moje poglądy są sprzeczne miedzy sobą, i zależnie od momentu mogę poprzeć argumentacje róznymi z nich. Wyjątkiem jest chyba tylko relatywizm, bo on jest podporą tego wszystkiego, i na nim się trzyma mój cały system. Więc absolutyzm, czy tam fundamentalizm - to nie. Chyba. Przynajmniej do tej pory, tak mi się wydaje. Nie mówię niczego ostatecznie, zastrzegam to sobie... Tak. Poza tym, taki jest dla mnie Bóg - wewnętrznie sprzeczny. Przecież nawet Kościół mówi o nim, miłosierny i sprawiedliwy. Dlatego nie widze też problemu z uznaniem, że jednocześnie istnieje i nie istnieje. Jak cały świat idei. Nie sądzę, zeby były gdzieś materialnie, ale przecież przez to, że możemy się nimi posługiwać - muszą być. Są, ale nie można uścisnąć im ręki. I teraz... Muszę się zastanowić, czyżby to było wszystko? Pewnie, nic nigdy nie będzie wszystkim... Ale nie będe pisać na siłę, więc na dzisiaj chyba wystarczy. Dzięki za pytanie, przepraszam za bzdury, pozdrawiam, etc. :3
Moimi poglądami zawsze się chętnie dzielę. Pewnie nikt nie chce słuchać, ale wszyscy muszą chociaż rzucić okiem, zanim uciekną w popłochu. Albo nie, nawet na takie reakcje nie zasługuję, po prostu przejdą obojętnie. Ale teraz znowu próbuję wzbudzić litość. Nie, ja po prostu lubię coś napisać, Pokaż całość